Enea Triathlon Poznań – mój pierwszy triathlon

W lipcu 2014 brałam udział pierwszy raz w triathlonie.
Zamieszczam tutaj moją relację napisaną wówczas na fb.

W myśl zasady: „nie ma co się rozdrabniać”, wybrałam dystans długi (pływanie 1900 m, rower 90 km, bieg 21,1 km) czyli de facto połowa Iron Mana. Od bliskich słyszałam, że upadłam na głowę, że umrę albo karetka odwiezie mnie na intensywną terapię – generalnie mało kto widział pozytywny finał tej całej fanaberii. Komentarze nie były bezpodstawne – w momencie zapisania się na triathlon nie pływałam zbyt dobrze (tylko krytą żabką z błędami technicznymi i w tzw. tempie rekreacyjnym, o kraulu nie było mowy), miałam tylko swoją oldskulową stalową szoskę a bieganie… no dobra biegam, ale moje czasy to też żaden szał. Z drugiej strony jestem już duża. Chciałam zrobić ½ IM i tak będzie!

Dzień przed – odprawa i Pasta Party

Do sedna: dzień przed startem odebrałam pakiet startowy, wymalowano mi markerem na łydce i ręce mój nr startowy (613), odstawiłam rower do strefy zmian i byłam na odprawie technicznej, która odbywała się pod wielkim namiotem, gdzie było chyba ze 100 st. C. Strasznie się tam zamuliłam… Przemawiał główny gość całej imprezy Chris McCormack czyli wielokrotny mistrz świata w IM i guru triathlonistów… który tego dnia dał się pokonać Polakowi na dystansie krótkim 🙂 Puścili nam super patetyczny filmik o McCormacku i jego zmaganiach na trasie IM a potem była pogadanka o zasadach, regulaminie i poradach. Wieczór zwieńczyła Pasta Party czyli wspólne szamania makaronu z, jakby to z pewnością powiedziała Magda G., wulgarnym sosem 🙂

Godzina „T”

Nadszedł dzień mojego potencjalnego zgonu: niedziela, dnia 27/07/2014. Czuję się totalnie nieprzygotowana. Postanowiłam wystartować, by trochę odczarować strach przed nieznanym i w ogóle zobaczyć jak to jest, ale byłam przekonana, że nie ukończę, bo nie dam rady fizycznie tego udźwignąć. Ale słowo się rzekło. Zapisałam się, skompletowałam sprzęt, nauczyłam się pływać a przede wszystkim rozpaplałam całemu światu. Niewystartowanie byłoby więc ujmą na honorze… ale pewnie też przejawem zdroworozsądkowości.
Pobudka o 6:00, śniadanie, o 7:00 wypad z hotelu, bo strefa zmian jest otwarta tylko do 8:00 a trzeba skontrolować ciśnienie w oponach, włożyć bidony, przygotować kask, numer startowy, buty biegowe, rowerowe i całą masę różnych rzeczy plus by mieć chociaż chwilę na koncentrację, ogarnięcia myśli, wbicie się w piankę i gustowny żółty czepek. O godzinie 8:00 temperatura powietrza miała ok 25 st. C – wtedy już wiedziałam, że nie będę walczyć tylko ze sobą ale i z dzikim żarem przez cały wyścig. Entuzjazmem to ja nie pałałam. Rozważałam rezygnację z pianki, ale na szczęście się opamiętałam.
Wejście do wody miało miejsce jakieś 20 min przed startem. Starałam się nie myśleć, co się zaraz stanie. Ustawiliśmy się na linii mety. Usunęłam się trochę na tył, żeby ta tłuszcza mnie nie stratowała.

IMG_7188.JPG
Strzał startera. Wszyscy ruszyli, jeden przy drugim, każdy się kopał, przepychał, tłum pływaków chaotycznie próbował się wbić w rytm. Wtedy pierwszy raz w życiu dopadł mnie atak paniki. Nie mogłam złapać oddechu, prawie nie płynęłam – bałam się zanurzyć, bo myślałam, że się utopię. Fala wygenerowana przez tłum co jakiś czas mnie nakrywała. W głowie miałam totalny chaos. Walczyłam z kryzysem przez jakieś 400 – 500 m. Nie chciałam być tam gdzie jestem. Gdy się trochę przerzedziło, jakimś cudem uporządkowałam tę dżunglę w głowie i dałam sobie dwie możliwości: albo podnoszę rękę i daję się zgarnąć ratownikom, by mnie wyciągnęli na brzeg albo biorę się w garść i ukończę ten etap. Wybór był prosty. Powoli nabierałam rytmu. Zaczęłam płynąć kraulem. Oddech robił się miarowy i w końcu puściło! Panika zeszła mi z ramion. Równe tempo i nareszcie stan: ja – cel. Bez żadnych zbędnych myśli, jakby emocje były gdzieś obok i koncentracja na maksa. W kraulu miałam kłopoty z nawigacją – nie patrząc na trasę w otwartej wodzie, z łatwością można z niej zboczyć. Ale to nie był już taki problem. W końcu dopłynęłam w niecałe 57 min! Wolontariusze pomogli mi wyjść z wody, bo kręciło mi się w głowie jakbym trzasnęła przed chwilą dwa szoty wódy. Pierwszy etap za mną! Dopadła mnie euforia, śmiałam się, krzyczałam, że się udało i przybijałam piątki publiczności biegnąc do strefy zmian… chyba mój mózg został gdzieś na szlaku pływackim.

IMG_7231.JPG

Następna runda: ziu do T1, wyskoczenie z pianki, osuszenie stóp, żeby nie zafundować sobie otarć, zakładam kask, nr startowy i wybiegam z rowerem na trasę. Tu obyło się bez dramatów. O rower nie bałam się w żadnym momencie. Miałam jeszcze luz psychiczny, że mam ok pół godziny więcej na ukończenie triathlonu niż zakładałam. Etap rowerowy to dwie pętle po 45 km. Wyjeżdżało się na dwupasmową ulicę do Kostrzyna, tam był był nawrót i znów do Poznania do Ronda Śródki. Generalnie trasa jest w dużej mierze płaska i szybka.
Pierwsza pętla poszła całkiem nieźle. Ścigałam się z jednym zawodnikiem przez ok. 10 km, by potem zostawić go hen za sobą (widziałam go, jak już byłam za nawrotką – wołałam do niego, że ma się nie poddawać i ścigamy się dalej, niestety odstawiłam go zbyt daleko i już mnie nie dogonił). Powrót w stronę Poznania: rewelacja. Wiatr w plecy i lekko z górki. Szybko. Jest moc ale też przeraźliwie gorąco. W bidonach mam słodki izotonik, który zdążył się zagrzać – być może zaprawiony woodstockowicz byłby w stanie to przełknąć, ale ja niestety nie.. Kończąc pierwszą pętlę, zaczął mnie mijać samochód czasowy, oprócz kilku dobrych słów od ekipy z tego auta, dostałam zimną (!) wodę i nakaz dotarcia na metę w czasie. Czad.
Druga pętla: trochę gorzej. Znów pod wiatr i pod górkę – choć to niewielkie nachylenie to wiatr robił swoje. Ciężko było mi utrzymać choćby 20 km/h. Miałam dużą stratę. Na szczęście znowu jest nawrót. Czyli sytuacja się odwraca. Grzeję, wykorzystując przy1chylność terenu i wiatru. Ostatnie 5 km trochę mi się dłużyły, ale w końcu lecę do T2! Nie sądziłam, że tu dotrę.

IMG_7296.JPG

Schodzę z roweru a tu niespodzianka – nogi jak zabetonowane! Ledwo idę. Pięknie. Do etapu biegowego chyba nie dojdzie. Żar leje się z nieba. Wybiegam… a raczej wyczłapuję się z T2 na trasę biegową wokół Malty. Nogi zupełnie nie współpracowały. Mięśnie się zastały i nie pozwoliły przyspieszyć. Postanowiłam robić krótkie podbiegi tyle ile mogę i resztę przejść. Osłabiała mnie myśl o 21 km a jeszcze bardziej, że to 4 pętle. No nic. Dałam sobie szansę: miałam pokonać 10 km. Jak mięśnie puszczą i jest perspektywa na ukończenie to się jakoś doczołgam. Jak będzie to poza moim zasięgiem, to zejdę z trasy i nie będę już głowy sobie zawracać. Pierwsza pętla: jak po grudzie. Tu z pomocą przyszli zawodnicy ze słowami wsparcia, wodą i workami lodu. Cenię sobie taki sportowy klimat. W kryzysie naprawdę takie drobne gesty podtrzymują na duchu. No i spotkałam mojego partnera od ścigania się na rowerze. Tym razem to on wspierał mnie w kryzysie.
Druga i trzecia pętla: nieco lepiej, mięśnie trochę puściły. Kibice już mnie kojarzą, krzyczą po imieniu. Zaczynam się nawet uśmiechać:) Szczególnie miło wspominam grupkę chłopaków, którzy śpiewali, biegli ze mną i polewali mnie zimną wodą (przypominam, że temperatura dobijała do 36 stopni), dawali na każdej pętli mokrą gąbkę i mówili, że mam się nie opier…ć  Była jeszcze starsza pani w kwiecistej sukni, która miała wodę w spryskiwaczu do kwiatków i w ten sposób schładzała “żelaznych”. Na ostatniej pętli towarzyszyli mi rowerzyści, którzy dzień wcześniej zrobili ćwiartkę (IronMana a nie wódki) a to trochę odganiało myśli, że chce się umrzeć.

… i po bólu

IMG_7351.JPG

Przyznaję, że do końca nie wiedziałam, czy ukończę. Walczyłam z czasem a nie mogłam już wiele z siebie wykrzesać. Wpadłam na metę niewiele przed końcem zawodów. TAK! Udało się! Co nie zmienia faktu, że to była brawura i brak rozwagi. Nie roszczę sobie też prawa i nigdy nie bede do miana rozsądnej. Triathlon brutalnie obnażył moje niedociągnięcia treningowe. Etap biegowy mnie zmiażdżył. To co nadrobiłam na rowerze straciłam po wielokroć podczas biegu. Ale nie to jest teraz ważne. Skończyłam… ale chyba tylko dlatego, że mam żelazną psychikę i potrafię przetrzymać kryzys.

Tak z przymrużeniem oka: McCormack został zdyskwalifikowany za złamanie regulaminu. Nie dokończył etapu rowerowego… kto jest więc większym leszczem? Ja czy on? 🙂

W strefie finishera napiłam się zimnego piwa (w końcu coś co nie jest słodkie i gorące) z facetem, z którym się ścigałam przez pierwsze 10 km na rowerze. Powiedział, że ostro go przeciągnęłam na trasie i nie dał rady nadrobić. Potem w strefie zmian zaczepił mnie kolejny chłopak, który też mnie kojarzył i pogratulował etapu rowerowego.

Podsumowując: Bardzo mi się podobało. Niesamowite przeżycie. Udało mi się przesunąć barierę własnej wytrzymałości. Czuję, że to będzie moja dyscyplina, że jestem w stanie mocno poprawić wynik. Nie ma monotonii, jest moc. A maratony wydają się być teraz straszną nudą. Dodatkowo, przez te niemal 8 h zapewniłam sobie egipską opaleniznę oraz utrate 3,5 kg masy ciała… niech sobie zostaną na Malcie 🙂
Jedyne co oceniam na minus w poznańskim triathlonie to to, że trzeba biec cztery te same pętle i w dodatku biegnie się więcej niż półmaraton, bo prawie 23 km, co uważam za jawny gwałt na psychice. Cała reszta na piątkę z plusem. Za organizację, za kibiców, wolontariuszy i dobry klimat. Mam nadzieję jeszcze zamieszać w tej dyscyplinie 🙂 Jeśli jednak w ciągu najbliższego roku wpadnę na pomysł, ze chce zrobić całego Iron Mana (3,8 – 180 – 42) to proszę zamknąć mnie w piwnicy, zgasić światło i nie wypuszczać dopóki mi nie przejdzie.

 

P.S. Autorem wszystkich zdjęć jest mój Tata, który wraz z moją Mamą dzielnie dopingował mnie na trasie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *